Scenariusz: Arkadiusz Jakubik, Igor Brejdygant, Grzegorz Stefański Zdjęcia: Witold Płóciennik Muzyka: Bartosz Chajdecki
Premiera: 21 października 2016 r. (Polska)
Obsada: Filip Pławiak, Andrzej Chyra, Kinga Preis, Anna Smołowik, Ireneusz Czop, Eryk Lubos
Produkcja: Polska
Czas trwania: 1 godz. 30 min.
Ocena: 7/10
Drugi film Arkadiusza Jakubika (pierwszy to: Prosta historia o miłości z 2010 roku). Nie jest to typowa opowieść kryminalna, czy sensacyjna, jak wynikało ze zwiastuna. Ofiary tytułowego morderstwa widzimy zaraz na samym początku filmu. Narracja nie przebiega linearnie. Retrospekcje wymieszane są z bieżącymi zdarzeniami. Widz od początku wie zatem jak się zakończy historia, nie wie jednak kto jest sprawcą i jaki był motyw jego działania. Akcja osadzona jest w małym mieście, gdzie wszyscy dobrze się znają. Na pierwszym planie zwyczajna rodzina. Jak już wiemy z otwarcia filmu, zamordowani zostaną matka i ojciec (Chyra i Preis). Podejrzenie pada na najstarszego syna, który razem z ojcem służył w policji (Pławiak). Początkowo twórcy sugerują nam fałszywe tropy. Obraz stopniowo zamienia się jednak w studium przemocy domowej, relacji pomiędzy ofiarami, a sprawcą. Jest to również opowieść o reakcji otoczenia, a raczej o jej braku.
- To przecież taki dobry policjant i ojciec - to typowa uwaga, zapewne podobne słyszy w rzeczywistości pozafilmowej wiele kobiet. Z uwagi na fakt, iż Arkadiusz Jakubik jest etatowym niemal aktorem Wojciecha Smarzowskiego, bałem się kalki. Zwłaszcza, że film dotyka również ciemnej i brutalnej strony życia. Jakubik idzie na szczęście swoim torem. Potrafi stworzyć gęstą i ciężką atmosferę bez nadużywania scen przemocy. Poza samym zakończeniem nie ma tu co prawda jakichś dużych zaskoczeń, ale sprawnie zrobiony film trzyma w napięciu. Bardzo dobrze zagrane postaci. Chyra balansuje idealnie. Od żałosnego i śmiesznego macho, do bijącego żonę w alkoholowym zwidzie typka. Preis tradycyjnie wypada świetnie, tu w roli uzależnionej od kata ofiary. Filip Pławiak w tym towarzystwie wcale nie odstaje. Walczy niemal ze wszystkimi. Z otoczeniem, które robi z niego kapusia. Z lokalnym mafioso, dla którego pracuje brat. Zaznaczają się w epizodach Ireneusz Czop i Eryk Lubos. Może to i nic nowego, ale Jakubik miał coś do opowiedzenia i udało mu się przyciągnąć moją uwagę. Warto. Nie tylko ja miałem zapewne skojarzenia z tytułem filmu Smarzowskiego - Dom zły - pasowałby tutaj również idealnie.
Scenariusz: Erin Cressida Wilson Zdjęcia: Charlotte Bruus Christensen Muzyka: Danny Elfman
Premiera: 07 października 2016 r. (Polska) / 5 października 2016 (Świat)
Obsada: Emily Blunt, Haley Bennett, Rebecca Ferguson, Justin Theroux. Luke Evans, Edgar Ramirez Produkcja: USA
Czas trwania: 1 godz. 52 min.
Ocena: 4/10
Zwiastun obiecywał rozrywkę rodem z Hitchcocka. Nie spodziewałem się co prawda fajerwerków, ale myślę sobie: - zaliczę, tak szeroko promowany film. Jak na thriller jest za mało dynamicznie, wręcz nudno czasem. Trzy główne bohaterki, wszystkie mało szczęśliwe. Ich losy splecione niczym w latynoskiej telenoweli. Jeżeli to miał być dreszczowiec z jakąś głębiej zarysowaną psychologią postaci, to scenariusz utknął na solidnej mieliźnie. Płytko i przewidywalnie. Skąd tytuł? Jedna z bohaterek niemal bez przerwy jeździ pociągiem i ma solidny pociąg do kieliszka. Wszystko przez byłego męża, którego dom obsesyjnie obserwuje. Oczywiście sytuacja się mocno komplikuje, ale raczej przez co chwila pojawiające się napisy "dwa miesiące wcześniej", "trzy miesiące wcześniej", niż przez dramaturgiczne zwroty. Nawet nieźle jest to sfilmowane, ale samymi zdjęciami i muzyką nie zbuduje się nastroju. Użalanie się nad sobą przez większość filmu tytułowej bohaterki nie jest sposobem na przykucie przez dłuższy czas uwagi widza. Jak napisałem wyżej - czasem jest po prostu nudno. Dużo kobiet, ale Almodovar to nie jest. Film pewnie mimo wszystko znajdzie swoich amatorów, ale za parę lat nikt nie będzie o nim pamiętał. Wiele takich obrazów przewija się przez małe i duże ekrany. Szkoda czasu.
Scenariusz: Jacques Perrin, Jacques Cluzaud, Stephane Durand. Zdjęcia: Eric Guichard, Michel Benjamin, Laurent Fleutot Muzyka: Bruno Coulais
Premiera: 16 września 2016 r. (Polska) / 23 października 2015 (Świat)
Produkcja: Francja, Niemcy
Czas trwania: 1 godz. 37 min.
Ocena: 8/10
Może nie rewelacja, może nie arcydzieło, ale bardzo dobra produkcja. Zamknięcie dokumentalnego cyklu. Przypomnijmy: Mikrokosmos (1996 - życie najmniejszych mieszkańców pewnej łąki), Makrokosmos (2001 - wędrówki ptaków) i Oceany (2009) to poprzednie części. Teraz opowieść dotyczy świata zwierząt zamieszkujących europejską puszczę. Film kręcono między innymi w Puszczy Białowieskiej i Biebrzańskim Parku Narodowym. Ponadto zdjęcia odbywały się na terenie Francji, Norwegii, Holandii, Rumunii i Węgier. Jednak oglądając na ekranie zmontowaną całość mamy wrażenie, że akcja toczy się w jednej olbrzymiej puszczy. Zmieniają się tylko pory roku i bohaterowie. Film ma charakter quasi-fabularny i chyba trochę niepotrzebnie. Te kadry i sceny broniłyby się same, bez dopowiadanych zza kadru historii (w polskiej wersji narratorem jest Krystyna Czubówna). Produkcja dla małych i dużych odbiorców. Nikt nie będzie się nudził. Są fantastyczne sceny, jak ukazana biegnąca przez las wataha wilków, cwał koni pomiędzy drzewami czy polujące rysie. Być może napięcie wydobyte z tych kadrów pojawiło się na etapie montażu, ale ogląda się to bardzo dobrze. Niektóre zwierzęta zachowują się jakby były świadomymi aktorami, a sceny z ich udziałem specjalnie zostały wyreżyserowane. Oprócz dynamicznych ujęć pojawiają się kameralne, często powodujące uśmiech na twarzy epizody z mniejszymi bohaterami. Występują jakieś ptaki, wiewiórki, owady. Obyśmy tylko ustrzegli świat dzikiej przyrody, tu zarejestrowany kamerą, przed zagładą. Warto zobaczyć, co możemy stracić. Polecam.
Scenariusz: Wojciech Smarzowski Zdjęcia: Piotr Sobociński jr. Muzyka: Mikołaj Trzaska
Premiera: 07 października 2016 r. (Polska) / 23 września 2016 (Świat)
Obsada: Michalina Łabacz, Arkadiusz Jakubik, Wasyl Wasylik, Adrian Zaremba, Lech Dyblik, Jacek Braciak, Izabela Kuna, Jarosław Gruda, Tomasz Sapryk, Ireneusz Czop, Janusz Chabior
Produkcja: Polska
Czas trwania: 2 godz. 30 min.
Ocena: 10/10
Reżyser, którego filmowym znakiem jest siekiera, przedstawił w październiku szerokiej publiczności swoje najnowsze dzieło: Wołyń. Cała niemal filmografia Smarzowskiego to obrazy, których oglądanie nie przychodzi łatwo. To nie jest na ogół przyjemny czas, ale na pewno nie jest to czas stracony. Genialne: Wesele (2004), Dom zły (2009), Róża (2011), a także trzymające wysoki poziom - Drogówka (2013) i Pod mocnym aniołem (2014), pozwalają mówić, że mamy do czynienia z twórcą wybitnym. Smarzowski po prostu nie zrobił, jak do tej pory słabego, ba! średniego nawet, kinowego filmu. Polecam również - jest do obejrzenia w sieci - wyreżyserowany przez niego teatr telewizji zatytułowany Kuracja z 2001 roku.
Najnowszym swoim filmem Smarzowski oddaje hołd ofiarom rzezi jaka miała miejsce na Wołyniu w latach 1943-1944. Akcja filmu rozpoczyna się wiosną 1939 roku w wiosce zamieszkałej przez Ukraińców, Polaków i Żydów. Otwierająca scena, gdzie poznajemy większość bohaterów opowieści, to wesele Ukraińca i Polki. Mieszkańcy, sąsiedzi, bliscy sobie ludzie bawią się wspólnie i pozują razem do zbiorowego zdjęcia. Główna bohaterka Zosia, grana fenomenalnie przez Michalinę Łabacz (nagroda za debiut w Gdyni), to 17 letnia dziewczyna, siostra panny młodej, zakochana na zabój w Ukraińcu Petro. Podczas zabawy rodzice oznajmiają jej, że wyjdzie za mąż, za dużo starszego od niej wdowca z dwojgiem dzieci, miejscowego sołtysa (świetny jak zawsze Arkadiusz Jakubik). W tej weselnej scenie reżyser zapoznał nas z lokalnymi obyczajami i folklorem, ale przede wszystkim również z klimatem panującym na przedwojennym Wołyniu, ukazując społeczno-kulturowy tygiel, w którym dojrzewa nacjonalizm ukraiński. Na razie powoli. Zaczyna się jak zawsze od słów. Ukraińcy podburzani przez członków OUN i UPA drastycznie rozprawiają się w końcu z polskimi sąsiadami. Wcześniej pokazana jest jeszcze szczątkowo kampania wrześniowa (nie wypadło tekturowo, jest nieźle), następnie okupacja sowiecka i agresja niemiecka na ZSRR. Mamy zatem w jednym miejscu 5 nacji, które niekoniecznie są do siebie pokojowo nastawione. Chore ideologie - komunizm, nazizm, skrajne nacjonalizmy. Smarzowski pokazuje te wszystkie pogmatwane relacje, jak zmieniające się otoczenie i klimat ideologiczny powoduje powolną, a czasem przyspieszoną metamorfozę ludzi. Reżyser nie ocenia i nie poucza - po prostu obserwuje. Widz sam wyciągnie wnioski. Choć, zapewne z obawy przed manipulacjami i krzywymi interpretacjami, wyraźnie zaznacza w wywiadach, których z okazji premiery udzielał, że nie zrobił filmu przeciw Ukraińcom. Zrobił ewidentnie film przeciw skrajnemu nacjonalizmowi. Film jest nakręcony w typowym dla Smarzowskiego, bardzo naturalistycznym stylu. Jest krwawo i bardzo brutalnie. Z racji opowiadanej historii nie są to jednak bezsensownie nagromadzone drastyczne sceny. Żeby zrozumieć do czego wówczas doszło, to musiało być tak sfilmowane. Historycy do dziś spierają się jaką wartość osiągnęła liczba ofiar (rozbieżność od 50 tys. do 100 tys.). Zamordowani głównie byli Polacy. Ginęli także Żydzi, Rosjanie, Ormianie oraz Ukraińcy, zapewne ci, którzy nie popierali tej rzezi. Smarzowski pokazuje, tych którzy mieli wątpliwości, bądź sygnalizuje w niektórych scenach, że są tacy, co biorą udział w mordowaniu ze strachu przed gniewem oprawców. Oczywiście przy zachowaniu proporcji jakie miały zapewne miejsce w rzeczywistości (są także zaznaczone akcje odwetowe - historycznie mówi się o ok. 3 tysiącach ofiar po stronie Ukraińców). W tym wszystkim bohaterka - Zosia przechodzi swoją osobistą tragedię. Walczy o przetrwanie swoje i dziecka. Nie ujawniam więcej, tyle o treści - resztę polecam osobiście zobaczyć, najlepiej w kinie. To może być wielki sukces frekwencyjny - w weekend otwarcia 250 tys. widzów. To moim zdaniem (i co najważniejsze - zdaniem uznanych krytyków filmowych) wielki obraz, jak napisałem wcześniej: hołd złożony ofiarom. Sam tytuł sugeruje na co położony jest nacisk (pierwotnie podobno miał brzmieć Nienawiść). To pierwszy film poruszający ten temat. Oby wywołał on rzeczową dyskusję i doprowadził w końcu do powstania komisji, złożonej z historyków polskich i ukraińskich, którzy dojdą do jakiegoś wspólnego stanowiska. Do tej pory to się nie udało. Powstał film przeciw dominacji symboli, emblematów i religii. Przeciw narzucaniu swojego światopoglądu innym. Zaczyna się zawsze od słów. Banał, ale uświadamia, że kruche życie ludzkie jest ważniejsze niż te cholerne ideologiczne bzdety. Może się kiedyś opamiętamy.
Warsztatowo filmowi nie można nic zarzucić. Smarzowski nadal w wielkiej formie. Pojawia się oczywiście siekiera (nie raz, oj nie raz), są ulubieni aktorzy reżysera - Arkadiusz Jakubik, Jacek Braciak, Lech Dyblik. Genialnie zaznaczyli się moim zdaniem w epizodach Tomasz Sapryk (tragiczna postać miejscowego Żyda) i Janusz Chabior (katolicki ksiądz). Świetne zdjęcia Sobocińskiego (Róża, Drogówka, Bogowie) i zsynchronizowana z obrazem, przejmująca momentami, muzyka Trzaski (5 filmów razem) nadają Wołyniowi kształt dzieła kompletnego. Biorąc dodatkowo tematykę i wydźwięk filmu, dla mnie to absolutnie Wielkie Kino. Nie można powiedzieć, że wybitny reżyser Andrzej Wajda nie ma następców. Złowrogo brzmi tylko przysłowie, że historia lubi się powtarzać...
Smarzowski kończy film tradycyjnie odjazdem kamery w górę, po onirycznej, symbolicznej scenie końcowej. Czy daje ona nadzieję? Obejrzyjcie i odpowiedzcie sobie sami na to pytanie. Po raz trzeci byłem świadkiem zupełnej ciszy w kinie. Do tej pory wcześniej miało to miejsce na Synu Szawła i Ostatniej rodzinie (obydwa z tego roku). To też wymowne podsumowanie.
P.S. Moim zdaniem film powinien wygrać tegoroczny konkurs w Gdyni. Nie umniejszam filmu o Beksińskich, to świetne kino. Zostawiłbym nagrody dla Andrzeja Seweryna i Aleksandry Koniecznej, ale dla mnie filmem roku jest Wołyń i tak już chyba zostanie. Ponadto należy pamiętać, że to wizja autorska reżysera, nie dokument. Zatem małe zarzuty jakie się pojawiają, że nie było np. w rzeczywistości święcenia przez popów kos i siekier, należy raczej odrzucić. To po prostu kolejna symboliczna scena.
Tomasz „Titus” Pukacki – śpiew, gitara basowa Dariusz „Popcorn” Popowicz – gitara Maciej „Ślimak” Starosta – perkusja Wojciech „Jankiel” Moryto – gitara
Na trzydziestolecie zespołu, Titus i spółka wydali kolejną płytę.
Najpierw trochę historii i osobistych wycieczek.
Acid Drinkers to zasłużony band dla naszej sceny ciężkiego grania. Po odtworzeniu któregokolwiek utworu, z poprzednich płyt, każdy kto ich słyszał, rozpozna bezbłędnie. Nie jest to jednak jednoznaczne ze stwierdzeniem, że zespół 30 lat stoi w miejscu. Wydawnictwa Kwasożłopów są zróżnicowane. Wystarczy posłuchać choćby trzech kolejno wydanych płyt z końca lat 90-tych, nagranych jeszcze z Robertem Friedrichem "Litzą" tj: Infernal Connection (1994), The State of Mind Report (1996) i High Proof Cosmic Milk (1998). Pomimo wspólnego mianownika (choćby charakterystyczny śpiew Titusa), gołym uchem czuć różnicę pomiędzy tymi albumami. Infernal to płyta petarda, przez wielu uważana za najlepszy album w historii zespołu. Thrash metal w najlepszym wydaniu. Ciężko, szybko, agresywnie ale i melodyjnie. Genialne riffy, solówki.
Joker z Infernal Connection
Kolejna płyta z 1996 roku niby w większości też zawiera thrashowe patenty, jednak jest dużo lżejsza. Tempa nie są tak często zawrotne jak na poprzedniczce. Panowie pozwolili sobie na więcej luzu i żartu w niektórych kompozycjach. Zresztą to również ich znak rozpoznawczy. Poczynając od okładek, poprzez teksty, klipy i podejście do nagrywania niektórych numerów, widać, że pomimo stuprocentowego profesjonalizmu i opanowania warsztatu na bardzo wysokim poziomie, muzycy podchodzą do nagrywania płyt bez zadęcia. Bawią się tym co robią, a i tak wychodzi im praktycznie zawsze, co najmniej, dobrze. Na kolejnym wspomnianym albumie tj. High Proof... band wykonał jeszcze większy zwrot. Tym razem w stronę lekkiej psychodelii. Nisko strojone gitary, ciężkie riffy i brzmienie przypominające Sepulturę z Roots. Wszystko jednak podane w Acidowym sosie. O ile płyty z 1994 i 1996 roku są uważane pewnie za wzorcowe dla tego zespołu, to ten album ma również swoich przeciwników (nie należę do nich!) co świadczy, że nie odbijają płyt z matrycy i nie grają pod czyjś gust.
High Proof Cosmic Milk - utwór tytułowy
Moje pierwsze zetknięcie z bohaterami niniejszego tekstu miało miejsce przy okazji płyty Streap Tease z 1992 roku. Dźwięki odtwarzałem ze świeżo zakupionej oryginalnej kasety magnetofonowej (w normalnym obrocie były jeszcze wówczas pirackie - tj. przypis dla młodzieży, he, he). Pomimo, że brzmienie tego albumu nie podeszło mi stuprocentowo, to jednak kompozycje jak Poplin Twist, czy tytułowy numer, od pierwszego odsłuchu kupiły mnie od razu. Tak samo jak świetna wersja Seek and destroy (Metallica) z udziałem Edyty Bartosiewicz czy Always look on the bright side of life (Monthy Python). Tu dygresja: Acid nigdy nie gardził coverami, często biorą na warsztat "cudzesy", wychodzi im to świetnie, czasem ich wykonania są lepsze od oryginału.
Seek and destroy
Kolejne albumy kupowałem w ciemno. Natomiast pierwsze moje zetknięcie na żywo z tą muzyką miało miejsce w listopadzie 1999 roku (łódzki Tygrys, jako support miejscowa kapela - Moutza). Titus w niemieckim hełmie, potężny dźwięk, rewelacja! Od tej pory jeśli mogę to jestem na każdym ich koncercie w mieście. Ci muzycy gwarantują zawsze świetny energetyczny występ. To jest żywioł.
Ring of Fire - live
O nowej płycie
Oczywiście subiektywnie. Jak dla mnie jest lepsza niż poprzednia - zdecydowanie. Ma coś w sobie ze wspomnianej Infernal, a także zVerses of Steel. Jest znowu ciężko i miejscami szybko. Kopalnia nowych riffów. Wiadomo, że nagle nie odkryli koła. Natomiast fani Acid będą bankowo zadowoleni, a i nowych zwolenników może przybyć. Do produkcji dźwięku nie mam żadnych zastrzeżeń. Kompozycyjnie nie ma w zasadzie słabych numerów. Na albumie nie ma cudzych utworów (co może zapowiada po cichu kolejny Fish Dick?). Teksty w większości z jajem, choć wiadomo, że nie są priorytetowe - to nie poezja śpiewana (kanibale, socjopaci i... Rocco Siffredi, ha!). I teraz zaskoczka. Ostatni utwór na płycie, niczym za gówniarskich czasów, odtworzyłem po pierwszym przesłuchaniu kilka kolejnych razy. Pomimo, że początek przypomina mi trochę numer Acidofilia, to jednak potem rozkręca się trochę inaczej. Jest zupełnie inny od pozostałych. Dużo wolniejsze tempo, przez co jest bardziej mroczny. A zaskoczka? Cały tekst to cytaty z Emila Ciorana. Nie mogę powiedzieć, że lubię Ciorana. Słowo "lubić" i nazwisko rumuńskiego filozofa niespecjalnie pasują do siebie. Przypadek zdarzył, że wertuję akurat ostatnio dwie jego książeczki (Zły demiurg i Sylogizmy goryczy). Zachwycony tym zbiegiem okoliczności wciągnąłem utwór Kwasożłopów nosem. Rewelacyjnie komponuje się nihilizm z tymi nutami (właśnie znowu odpaliłem odtwarzacz). Pozostałe utwory? Dużo ciężkiego, acidowego thrashu. Nie ma zmiłuj. Spodobały mi się zwłaszcza - Let'em bleed (1), Monkey mosh (2 - łupaninka z fajnym, wyżej granym riffem), Become a bitch (4 - promuje album klipem), 50?! Don't slow down (6 - odpowiedź na ewentualne wątpliwości czy im się jeszcze chce, tak dalej Panowie!), God is (isn't) dead (8 - krótko, rytmicznie i na temat - I have always stayed away from relligion's foul play...). Przed tym zanim usłyszałem ostatnią kompozycję moim faworytem był Diamond Throaths (9). Nie jest najszybszy, ale jest taki... przebojowy (ha, ha!), z melodyjnym refrenem (i też ma coś z Ciorana: Our future's rather shitty). Popcorn i Jankiel grają świetnie razem, jakby to robili od zawsze. Acid nie zjada własnego ogona. Uwielbiam też grę sekcji rytmicznej tego bandu. Ślimak jest genialnym perkusistą, a charyzma Titusa jest ogólnie znana. Kolejna dobra płyta. Dla fanów pozycja obowiązkowa. W książeczce, muzycy często widoczni są w koszulkach Motorhead, zdjęcia pochodzą prawdopodobnie z koncertu Tribute to Lemmy (Jarocinie z 2016 r.). Don't slow down... Nie wstawiam nic z nowej płyty. Lepiej kupić i posłuchać tradycyjnie, jak należy. Poza tym, jak się ktoś uprze, to bez problemu sobie znajdzie w sieci. Zespół sam wrzucił całą płytę na yt.
Premiera: 30 września 2016 r. (Polska) / 5 sierpnia 2016 (Świat)
Obsada: Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna, Andrzej Chyra, Zofia Perczyńska, Danuta Nagórna, Alicja Karluk, Magdalena Boczarska
Produkcja: Polska
Czas trwania: 2 godz. 4 min.
Ocena: 8/10
Film obejrzałem wczoraj. Prawdopodobnie gdybym ten tekst napisał bezpośrednio po seansie, jego wydźwięk byłby zupełnie inny.
Obraz przedstawia 30 lat z życia rodziny Beksińskich. Zdzisława - malarza,
rzeźbiarza. Zofii - jego żony. Tomasza - ich syna, dziennikarza
muzycznego i tłumacza. Historia ukazana na ekranie rozpoczyna się w 1977 roku, od przeprowadzki z
Sanoka na warszawskie osiedle, a kończy wraz ze śmiercią ostatniego
członka tej familii, tj. w 2005 roku.
Przede wszystkim należy podkreślić, że ten film nie jest dokumentem, i tak należy go oceniać. Po drugie jestem przekonany, że Ostatnią rodzinę inaczej odbiorą widzowie zaznajomieni z biografią Beksińskich i zupełnie odmiennie zrobią to ci, którzy oglądają film nie znając za bardzo tej tragicznej historii. Łatwiej zrozumieć niektóre sceny jeśli się czytało wcześniej choćby znakomitą książkę Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińscy. Portret podwójny (scenariusz powstał wcześniej i nie był napisany na podstawie żadnej wydanej biografii). Film, siłą rzeczy, musiał się ograniczyć do wypunktowania pewnych sytuacji, podkreślenia najważniejszych rzeczy i być może, w tym przypadku, nawet do przerysowania niektórych zachowań bohaterów. Liczy się ogólny odbiór dzieła, atmosfera, a nie jakby chciała część recenzentów - przeniesienie życia na ekran w stosunku jeden do jednego. Jest to swego rodzaju wariacja na temat życia rodzinnego Beksińskich, przy czym trzeba stwierdzić, że faktograficznie nie ma tam żadnych nadużyć (oceniam oczywiście poprzez pryzmat uprzednio przeczytanej, wyżej wspomnianej biografii). W filmie nie ma skomplikowanej akcji, jest to raczej ułożony chronologicznie (pomijając scenę otwarcia) kolaż najważniejszych, najbardziej dramatycznych wydarzeń z życia rodziny. Często sceny pojawiają się bez żadnej występującej wcześniej przyczyny (katastrofa lotnicza). Następnie w kolejnych ujęciach również nikt się nie odnosi do tego, co widzieliśmy przed chwilą. Nie jest to zarzut. Nie ogląda się wcale źle. Dynamika kolejnych wydarzeń niesie nas ku nieuniknionej zagładzie. Zastanawia mnie tylko jak odbiorą ten film ci, którzy nie znają historii Zdzisława, Zofii i Tomasza. Odpowiedzią mogą być nagrody z Locarno - dla Andrzeja Seweryna za rolę starego Beksińskiego i udział filmu w głównym konkursie. Zatem raczej nie powinno być problemu z uniwersalnym przyjęciem.
Teraz o tym co w tym filmie jest najlepsze i co się bezdyskusyjnie udało (poczytajcie i posłuchajcie innych recenzji). Na pewno: wierne odwzorowanie epoki, kostiumy, charakteryzacja, efekty specjalne (nie wiem jak w Smoleńsku, ale tu katastrofa lotnicza została pokazana bardzo dobrze!). Niezłe zdjęcia (Kacper Fertacz, 31 lat, robił też zdjęcia do Czerwonego Kapitana). Ponadto, a może przede wszystkim kreacje Andrzeja Seweryna i Aleksandry Koniecznej (Zofia). Także świetnie zagrane postaci drugoplanowe (Andrzej Chyra w roli marszanda). Dobrze napisane dialogi, co prawda część zapewne zapożyczona z nagrań Beksińskiego i innych archiwaliów, jednak umiejętność doboru i wspomnianego wyżej wypunktowania najważniejszych rzeczy - niemal genialna. Bardzo dobrze jest to wszystko udźwiękowione. Ścieżka muzyczna, która odgrywa niebagatelną rolę w tym filmie (Zdzisław i Tomek słuchali gigantycznej ilości płyt) jest moim zdaniem dobrana idealnie, wszystko ma właściwy timing, organicznie jest zespolone z obrazem.
Nie jestem dziś już, jak kiedyś, fanem twórczości Zdzisława Beksińskiego (co nie znaczy, że w ogóle jej teraz nie lubię), nie byłem fanatycznym wyznawcą radiowych audycji Tomasza, mimo że słuchałem ich często, zwłaszcza tych Trójkowych w ostatnim okresie jego życia. Jednak historię ich życia należy uznać za fascynującą i jest ona świetnym materiałem na film. Poprzez muzykę, obrazy Zdzisława, charakter relacji pomiędzy członkami rodziny, z ekranu bije aura katastrofizmu i śmierci. Większość scen rozgrywa się w dwóch mieszkaniach na warszawskim blokowisku (Tomek mieszkał tuż obok rodziców). Ustawienia kamery potęgują ciasnotę tych pomieszczeń i budują klaustrofobiczną atmosferę (scena wigilii - genialna, nie tylko zresztą od strony formalnej!). Elementy humoru wprowadzone do niektórych scen i dialogów rozładowują trochę (o ile to możliwe) gęsty klimat, zresztą słusznie, przecież takie jest prawdziwe życie.
Teraz o aktorach. Seweryn jest klasą samą w sobie. To jego jedna z najlepszych kreacji, które miałem szczęście oglądać. Pomimo, że to nie jest Beksiński w stu procentach, to jednak "zawartość" pierwotnej postaci w tej roli jest olbrzymia. Nie widzimy Andrzeja Seweryna. Na ekranie żyje Zdzisław, malarz, mąż, ojciec. Postać zbudowana oszczędnymi środkami ale widać gigantyczną pracę. Te powiedzonka, gesty, spojrzenia - to są wyżyny! Niewątpliwa inteligencja twórców (reżysera i aktorów) nie pozwoliła jednak na to, aby ten genialny aktor zdominował film. Rola Aleksandry Koniecznej jako Zofii to jest ta sama liga - liga mistrzów. Postać matki i żony pomimo, że jest mocno wycofana, to jednak jest równorzędna. Spaja całą rodzinę (tak prawdopodobnie było naprawdę). Troszczy się o wszystkich, najmniej chyba o siebie. Nie jest jednak niewolnikiem. Potrafi wyrazić swoje zdanie dobitnie. Wreszcie Dawid Ogrodnik w roli Tomka. Postać sprawia wrażenie przerysowanej, jakby aktor zaszarżował na całego. Nieskoordynowane ruchy trzęsącego się młodego furiata. Nie znałem co prawda osobiście Tomasza Beksińskiego, ale materiał porównawczy, zamieszczony choćby w sieci, jest pokaźny. Można stwierdzić oglądając oryginalny wywiad przeprowadzony z Tomkiem przez Wojciecha Jagielskiego (wmontowany w filmie), że gra Ogrodnika odbiega od tego jak zachowywał się pierwowzór. To samo jest z nagraniami archiwalnymi z domu Beksińskich, nie jest takim szaleńcem (w zachowaniu i odbiorze) jak ten w wykonaniu aktora. To jest szeroko już krytykowane przez niektórych recenzentów. Stwierdzę jednak, po zastanowieniu się nad tym, że można to jednak obronić. Po pierwsze, jak napisałem wcześniej, to nie jest dokument. To autorska wypowiedź twórców. Biorąc pod uwagę, zupełny niemal spokój Zdzisława (on się denerwuje silnie w zasadzie tylko raz - co z kolei podważa zupełnie oskarżenia o brak empatii, wyrażone przez jakiegoś recenzenta), jego kulturę, sposób artykułowania myśli, wyważone zachowanie, można przyjąć, że postać Tomka została zbudowana na zupełnym przeciwieństwie. Co nadało właśnie dynamizmu (miejscami komizmu) całemu obrazowi. W ten kontrast dwóch postaci z kolei wpisana została Zofia. Być może to grubą kreską narysowane zachowanie najmłodszego z Beksińskich było świadomym zamiarem, a nie wypadkiem przy pracy. To co się udało niezaprzeczalnie Ogrodnikowi, to do złudzenia identyczna barwa głosu i ta sama fraza co u Tomka. To niesamowite! Posłuchajcie nagrań przed albo po filmie. Można się pomylić. Zaznaczam - wczoraj również nie myślałem o Ogrodniku, że zjechał tę rolę. Po prostu, niepotrzebnie czytałem niektóre rzeczy przed filmem. Co nie oznacza, że nie przerysował. Zrobił to bez wątpienia! Tyle, że moim zdaniem to celowa robota.
Reasumując, to dla mnie film nie tylko o Beksińskich. To film o świadomym zapanowaniu nad swoimi emocjami, ukrytymi pragnieniami, niekoniecznie będącymi do zaakceptowania przez innych. Zdzisławowi to się udaje. Mówi kilkukrotnie o tym co mu się kotłuje pod czaszką. Tyle, że prawdopodobnie jego mroczna twórczość (sam uważał, że nie jest wcale taka straszna) była swego rodzaju ujściem dla tych myśli. Odpalał muzykę, brał pędzel i malował, wylewając z siebie, to co podsuwała mu wyobraźnia. Miał tę furtkę bezpieczeństwa. Tomek z kolei tego nie potrafił. Czy nie chciał? To osobne pytanie, na które nikt już dziś nie odpowie. To bardzo dobry film. Nie wesoły, choć pośmiać się jest kiedy. Dający wiele materiału do przemyśleń. Mocno polecam.
Zwiastuny:
Dodatkowo film dokumentalny o Tomku Beksińskim - Dziennik zapowiedzianej śmierci
oraz wywiad z Tomkiem Beksińskim - wykorzystany w filmie Ostatnia rodzina:
Na youtube jest sporo materiałów Beksińskich. Zainteresowanym polecam poszperać.