wtorek, 12 kwietnia 2016

MUZYKA: PINK FREUD - PINK FREUD PLAYS AUTECHRE



Wracam po przerwie. W niniejszym wpisie chcę mocno polecić płytę zespołu Pink Freud, która miała premierę w styczniu 2016 roku. Liderem tej jazzowej formacji jest Wojtek Mazolewski, gitarzysta basowy i kontrabasista. Zaznaczam znowu, że moje recenzje, zwłaszcza muzyczne, mają charakter czysto amatorski. Polecam rzeczy, które mi się spodobały. Nic ponadto. Najpierw krótko o Mazolewskim. Rocznik 1976 (bardzo dobry rocznik swoją drogą, ha!). Jeden z twórców yassu, czyli stylu muzycznego będącego mieszanką gatunkową (punk, folk, jazz) powstałego na początku lat 90-tych w Polsce. Lider innego zespołu: Wojtek Mazolewski Quintet (płyta Polka z 2014 roku). Z Pink Freud nagrał sześć płyt (razem z omawianym albumem). To mój pierwszy ich zakupiony krążek. Nastawiony pozytywnie przez recenzję w Tygodniku Kulturalnym (TVP Kultura) postanowiłem nabyć płytkę. Włączyłem ją po raz pierwszy w aucie, choć normalnie ze świeżymi nabytkami nigdy tak nie robię. Czemu zatem tak się stało? Po zakupie usiadłem w kawiarni, odpakowałem CD z folii i uderzyła mnie najpierw ascetyczna oprawa (czerń i matowe srebro - bomba), a następnie tekst Mazolewskiego wydrukowany w środku. Pisze on tam o inspiracji czyli elektronicznym zespole Autechre. Porównuje muzykę tego brytyjskiego duetu do dokonań Coltrane'a czy nawet...  Bacha! Pozytywny przekaz spowodował, że odpaliłem muzykę w samochodzie. Czyste brzmienie z solidną, mięsistą porcją basu. Spodobało mi się od pierwszego odsłuchu. Dziś po jakimś miesiącu i kilkunastu odtworzeniach mogę powiedzieć, że wciągnęła mnie ta muzyka i na pewno nieraz do niej będę wracał. 45 minut: 8 utworów. Brak jakichkolwiek opisów we wkładce. Zero składów, informacji kto gra w zespole, na jakim instrumencie itd. Tytuł mówi wprost - Pink Freud gra muzykę Autechre. Z jednej strony słychać w wielu miejscach, że inspiracją była muzyka elektroniczna (swoją drogą - przesłuchałem oryginały na YT i nie zachwyciło mnie to wcale) z drugiej brzmi to wszystko jakby było zupełnie wymyślone przez Mazolewskiego i spółkę. Przy czym zamiast muzyki elektronicznej mamy eklektyczną. Funk - zwłaszcza rytmy wybijane na perkusji, trochę elektroniki, ale na zasadzie przyprawy i jazz oczywiście. Pierwszy kawałek - Laughing quartet - 20 parę sekund rytm bity przez bębny, podkreślony czystymi talerzami, potem wchodzi reszta instrumentów. Piękny temat na trąbce. Wszystko grane jakoś szeroko, niby nie jest to jakiś big band, ale czuć rozmach, swobodę. Świetne aranżacje, zresztą we wszystkich utworach, elektroniczne eksperymenty naśladowane przez sekcję dętą. Dużo pozytywnej energii. Kolejny utwór spokojnie zaczyna się trąbką, trochę dla mnie był kontynuacją pierwszego numeru. I znowu transowa perkusja, mało popisów na werblach. Musiałem tu zdjąć trochę basu bo zaczęło dudnić. Wszędzie dużo powsadzanych smaczków elektro, ale nie na siłę, wszystko współgra idealnie. Czasem jest bardzo spokojnie, czasem wchodzi neurotyczne rozedrganie. Dużo polifoni. Często spokojny temat grany na saksofonie bądź trąbce podbity jest transowym bitem perkusyjnym, powtarzanym niczym mantra. Niektóre szalone i mistyczne momenty faktycznie mają coś z Coltrane'a. Podobał mi się bardzo od początku Basscadet - czwarty w kolejności. Mroczny, posępny, faktycznie bardzo basowy. Klimat przypomniał mi niepokojące filmy noir. Ciekawy jest też Pulse zagrany w ogóle bez perkusji. Oszczędny lecz nastrojowy. 



Nie mogę też nie wspomnieć o szóstym z kolei Bike. Początek: instrumenty dęte i rewelacyjne pauzy - jest miło. Potem wchodzi na to nałożona genialna elektronika i robi się znowu posępnie i mrocznie (mój osobisty odbiór). Ta właśnie sprzeczność nastrojów plus tytuł utworu nasunęły mi skojarzenie: to jazda na rowerze pod wiatr w czasie burzy. Z jednej strony morda się cieszy, z drugiej - jest gigantycznie ciężko (chyba Stańko powiedział, że tytuły utworów na jego płytach nie mają żadnego znaczenia, mają czysto ewidencyjny charakter). Kawałek solidnie wykorzystał możliwości domowego sprzętu. Na koniec Montreal z funkowym motywem perkusji i świetnym saksem oraz Eggshell - świeży, optymistyczny utwór. Całość czasem nasuwała mi skojarzenia z Doo-Bop Milesa Davisa. Płyta jest świetna, najlepiej smakuje słuchana od początku do końca na raz. Cudowne transowe momenty okraszone solówkami trąbki czy saksofonu. Gdzieś pojawiają się skojarzenia z afrykańskimi rytmami, zmiany nastrojów, od melancholii do czystej radości. Płyta na długo, może na zawsze. Trzeba Pink Freud kiedyś zobaczyć na żywo. A! Zapomniałbym. Po drugim kawałku po raz pierwszy słychać oklaski! Okazuje się, ze jest to płyta zarejestrowana na żywo! Takie selektywne brzmienie, moc basu, aż ciężko uwierzyć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz