piątek, 26 lutego 2016

KINO: NA GRANICY


Reżyseria: Wojciech Kasperski
Scenariusz: Wojciech Kasperski
Premiera: 19 lutego 2016 r.
Obsada: Marcin Dorociński, Andrzej Chyra, Andrzej Grabowski, Bartosz Bielenia, Kuba Henriksen, Severina Spakovska, Janusz Chabior

Produkcja: Polska

Czas trwania: 1 godz. 38 min.

Ocena: 6+/10



Na granicy to klasyczny thriller z akcją umieszczoną w Bieszczadach. Mateusz (Andrzej Chyra) w towarzystwie dwóch dorastających synów wyrusza zimą w góry. Zatrzymują się w odludnym, niemal odciętym od świata miejscu, w którym kiedyś było ulokowane więzienie. Kilka nieogrodzonych, starych baraków. Dookoła lasy i góry przykryte grubą warstwą śniegu. W wyprawie prawdopodobnie chodzi o odreagowanie po rodzinnej tragedii. Naprawę relacji rodzinnych i wyciszenie na pustelni przerywa pojawienie się przemarzniętego, zarośniętego i zakrwawionego typa (Marcin Dorociński). Po przybyciu nieznajomy traci z wycieńczenia przytomność. Dalej zaczyna się akcja właściwa filmu. To będzie próba dojrzałości dla młodych chłopców z bardzo wysoko ustawioną poprzeczką. Ojciec wyrusza po pomoc. Zostają sami z przykutym do łóżka mężczyzną. Nic w filmie nie jest wyartykułowane wprost. O motywacji bohaterów, ich przeszłości, dowiadujemy się z rozmów. Sami musimy poskładać sobie tło. I dobrze! To nie latynoamerykański serial, w którym pół odcinka jest streszczeniem poprzedniego przy pomocy piętrowych i absurdalnych dialogów. Oszczędność w tej kwestii, to moim zdaniem, plus tego filmu. Można było, co prawda, wyjaśnić parę zagadnień jaśniej (nie wchodzę tradycyjnie w szczegóły), ale nie jest źle. Widać, że nic, tak jak w życiu nie jest czarno-białe. Debiut reżyserski Wojciecha Kasperskiego wypadł bardzo dobrze. Świetnie dobrani aktorzy. Nie ma co się rozpisywać o kapitalnym Dorocińskim, Chyrze czy rewelacyjnym ponownie Grabowskim. Nie zawiedli. Mięsiste, niepapierowe postaci. Zaznacza swoją krótką obecność na ekranie również Janusz Chabior (jak dobrze trzeba zagrać w niemal jednej scenie, żeby cię zapamiętali po wyjściu z kina?). Młodzi aktorzy w rolach synów Mateusza również dają radę (zwłaszcza młodszy wypadł bardzo naturalnie). Zatem mamy niezłe zawiązanie akcji, krwiste postaci, uwidocznione poprzez bardzo dobre aktorstwo. Co jeszcze dobrego? Solidne zdjęcia, których autorem jest Łukasz Żal. To on tak wspaniale przyczynił się do sukcesu Idy. Inne zupełnie gatunkowo kino. Ida, laureat Oscara to poetyckie zdjęcia, niemal każdy kadr był gotowym obrazem do powieszenia na ścianie. Na granicy potrzebowało raczej pokazania surowego klimatu. Z jednej strony zimowe, górskie tło opowieści, dzikie niemal lasy otaczające główne miejsce akcji, z drugiej przytłaczająca klaustrofobia małych pomieszczeń gdzie dochodzi do dramatycznych wydarzeń, nakreślona poprzez odpowiedni dobór światła. O ile ta właśnie gęsta atmosfera wyszła w filmie bardzo dobrze, to już z tymi górskimi plenerami trochę gorzej. Jestem akurat świeżo po amerykańskich filmach z podobnie umiejscowioną akcją. Zjawa i Nienawistna ósemka. Wiem, różnica budżetów. I to, czego w Zjawie może było przesadą, czyli bardzo dużo skręconych kadrów, w których głównym bohaterem jest sam piękny plener, w naszym polskim Na granicy jest zaznaczone dosłownie śladowo. Może te parę minut (film jest dość krótki jak na dzisiejsze standardy) można było dołożyć. W zasadzie kilka razy jest pokazana ta sama polana, przejście przez las i lot ptaka nad drzewami. Może się niepotrzebnie czepiam? Nie jest źle mimo wszystko. Może chodziło o to, żeby nie tracić dynamizmu robiąc artystyczne przerywniki. Drugim małym minusem jest  schematyczność filmu. Jest to typowy home invasion thriller, gdzie w intymność bohaterów, ognisko rodzinne (domowe) wdziera się brutalna agresywna siła i nie ma innej opcji jak albo zginąć, albo podjąć wyzwanie. Tylko czy ścisłe trzymanie się ram gatunkowych to jest bardzo poważny zarzut? Trudno po tylu latach kinematografii nakręcić coś odkrywczego. Reżyser umiał nadać charakterystyczne cechy thrillera swojemu obrazowi. Są emocje podczas oglądania. Stopniowo jesteśmy osaczani. Jest suspens. Jakieś trzy czwarte filmu bardzo dobre fabularnie. Trochę może w pewnym momencie akcja za bardzo przyspiesza. Tak jak napisałem wcześniej, może trzeba było trochę tę opowieść wydłużyć. Bardzo dobrze wybrany tytuł filmu, który można odczytać zarówno wprost jak i metaforycznie. Parę granic bohaterowie tej opowieści musieli przekroczyć. Wojciech Kasperski debiutuje udanie fabułą. Naprawdę niezły film. 

Bardzo dobry zwiastun:
 




wtorek, 23 lutego 2016

KINO: AVE CEZAR! / HAIL CAESAR!



 
 
Reżyseria: Joel Coen, Ethan Coen
Scenariusz: Joel Coen, Ethan Coen
Premiera: 19 lutego 2016 r. (Polska)
Obsada: Josh Brolin, George Clooney, Alden Ehrenreich, Ralph Fiennes, Scarlett Johansson, Tilda Swinton, Frances McDormand, Channing Tatum, Jonah Hill
Produkcja: USA, Wielka Brytania


Czas trwania: 1 godz. 46 min.

Ocena: 6+/10


Nowy film braci Coen jest na ogół sporym wydarzeniem. Wokół Ave Cezar! również było głośno przy okazji premiery. Jak zwykle bracia zapewnili sobie gwiazdorską obsadę. Dla sporego grona ludzi pasjonujących się filmem, jednak to ich nazwisko jest głównym magnesem przyciągającym do kina. Coenowie mają swój niezaprzeczalny styl, w którym realizują praktycznie wszystkie swoje filmy. Jest to kino wybitnie autorskie, piszą scenariusze, reżyserują, sami nawet zajmują się montażem, podpisując się tylko w napisach innym nazwiskiem wymyślonej postaci. Nie zjadają jednak własnego ogona, kręcąc ten sam obraz w różnych wersjach. Nowe scenariusze i wymyślane fabuły są  oryginalne i nigdy do końca nie wiemy przed obejrzeniem w jakim kierunku poszli w kolejnym filmie. Moim zdaniem nie trzymają tylko równej formy i po świetnych filmach często zdarzają im się dużo słabsze rzeczy. Na pewno nie każdemu przypadnie do gustu narracja Coenów (w czasie projekcji Ave Cezar! byłem świadkiem jak salę opuściły dwie osoby; myślały, że to będzie film o starożytnym Rzymie?!). Ich kino to postmodernistyczny klimat, pełen odwołań gatunkowych, częste elementy amerykańskiego czarnego kryminału, operowanie światłem jak w niemieckim ekspresjonizmie. Duża, widoczna szczypta ironii. Nierzadko absurdalne sceny. Sporo z wymienionych składników znalazło się również w Ave Cezar! Jednak czy jest to dzieło na miarę wybitnych filmów tego tandemu takich jak: Barton Fink, Fargo, Big Lebowski, Człowiek, którego nie było? Akcja filmu osadzona jest w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mamy tu całą plejadę barwnych postaci. Głównym bohaterem jest Eddie Mannix (bardzo dobry Josh Brolin) producent wykonawczy w holywoodzkim studiu filmowym Capitol. Nadzoruje on bezpośrednio realizację, pojawia się na planach filmowych, odpowiada za kontakt gwiazd z dziennikarzami i czuwa nad ich wizerunkiem, bezpośrednio ingerując w ich życie prywatne (np. organizuje śluby, które mają poprawić wizerunek aktora). Postać o takim nazwisku istniała naprawdę i zajmowała się dokładnie wyżej wymienionymi czynnościami. 

 
Josh Brolin

Filmowy Mannix jest zawodowo twardym, sięgającym czasem po przemoc (siarczyste policzkowanie niesubordynowanych pracowników) managerem. Prywatnie męczą go wyrzuty sumienia, że oszukuje żonę, paląc po kryjomu przed nią papierosy. Inne postaci to wielka gwiazda studia filmowego Baird Whitlock (świetny George Clooney), trochę głupkowaty typek, który nagle znika pewnego dnia co wstrzymuje kręcenie historycznej superprodukcji (to główna oś fabularna). Bardzo dobrze zaznaczyli swoją obecność w epizodach Scarlett Johansson i Ralph Fiennes (znerwicowany reżyser). Film w specyficzny dla braci sposób pokazuje jak wyglądało i być może w wielu aspektach nadal wygląda Hollywood od zaplecza. Jest kilka świetnych scen: spotkanie z przedstawicielami najważniejszych monoteistycznych odłamów religijnych w celu konsultacji filmowego wizerunku Chrystusa czy popis Frances McDormand (prywatnie żona Joela Coena) jako montażystki filmowej. I o ile wchodząc w szczegóły, dostrzec można właśnie wiele wartościowych elementów, jak gra aktorska, genialne niektóre sceny, odwołania do noir, to jednak, jak dla mnie, czegoś w tym filmie brakuje. Jest to obraz bardzo powierzchowny treściowo, niczym musical, a przecież nim nie jest (choć kilka momentów rodem z filmu muzyczno-tanecznego się pojawia). W chwili gdy już myślałem, że akcja rozwinie się jeszcze bardziej pokazały się napisy końcowe. Nieskomplikowana fabuła jakby była pretekstem. Tylko do czego? Jak dla mnie za mało czarnego humoru tak charakterystycznego dla Coenów, a za dużo landrynkowych scen. 

Scarlett Johansson

Nie jest najgorzej i film na pewno znajdzie widzów z bardziej entuzjastycznym podejściem niż moje, co widać zresztą po recenzjach prasowych. Są dzieła, do których się wraca i odkrywa nowe rzeczy. Wolę obejrzeć jednak jeszcze raz Fargo czy Big Lebowski. Do tego filmu więcej nie wrócę. Zaliczony. Dałem 6+ bo skoro oceniłem Pitbulla Vegi na 5 nie mogłem dać inaczej. Ponadto autentycznie uśmiałem się kilka razy. Humor genialny miejscami. Nie wulgarny, ale subtelnie inteligentny.  Szkoda, że tak mało.

 polski zwiastun:

 polski zwiastun nr 2:
 

poniedziałek, 22 lutego 2016

MUZYKA: SLAYER / Repentless, NON OPUS DEI / Diabeł, RIMBAUD / Rimbaud, HATE ETERNAL / Infernus


Na początku kilka słów wyjaśnienia. O ile filmy recenzuję i oceniam (w większości te, które jako nowości widziałem w kinie) to przy muzyce ograniczę się tylko do polecania tego, co uważam za najlepsze. Bez ocen. Jedziemy. Odsłona pierwsza:


  • NON OPUS DEI - DIABEŁ (Polska, 2015) 
Witchinghour.pl 


1. Milk Of Toads
2. In The Angles Of Her Sigil
3. Władca Ropuch
4. Gold – Finding Hen, Kiss – Finding Whore
5. The Other Side Of The Mushroom
6. Pustka Twoja We Mnie
7. Trickster – Shapeshifter
8. Plony
9. Oko Kruka, Głowa Anioła
10. The Tenfold Gift 


Zdaniem wielu krytyków muzycznych, ludzi piszących o muzyce, wielbicieli ciężkiego brzmienia istnieje coś takiego jak polski black metal. O ile w przypadku produkcji filmowych nie jesteśmy raczej w stanie konkurować na superprodukcje i wielkie kino z rozmachem o tyle w muzyce, zwłaszcza w szeroko pojętej metalowej, dorównujemy zagranicznym zespołom, często będąc dużo lepszymi, pozostając nierzadko w awangardzie gatunku. Nie mówię tu już o takich ekipach jak Behemoth (niektórzy pewnie zaliczają ich dziś niemal do jakiegoś mainstreamu i to niekoniecznie z etykietą black metal, choć to moim zdaniem bzdura). W polskim blacku jest kilka grup bezwzględnie bardzo ciekawych jak między innymi: Outre, Mgła czy Mord'A'Stigmata i właśnie Non Opus Dei. Tych, których nie wymieniłem nie uważam za gorszych, po prostu miejsca by nie starczyło. Nowa płyta Non Opus Dei - Diabeł jest płytą niezmiernie równą jakościowo, od pierwszego do ostatniego numeru, stylistycznie wybiegającą czasem poza ramy gatunku. Czuć dalej, że to black metal. Tylko po co z drugiej strony jakieś szufladki? Dzielmy, do diabła (ha!), muzykę na dobrą i złą. Jest tu dużo wolniejszych momentów niż w przeciętnych zapewne produkcjach blackowych. Są oczywiście blasty i przyspieszenia, jednak nie jest to totalny armagedon przez cały czas trwania krążka. Jest olbrzymia ilość, gęstych, tłustych klimatycznie, czarnych momentów. Płyta trwa niecałe 36 minut. I wystarczy. Wszystko jest tu na swoim miejscu. Brzmienie jest selektywne. Cała płyta jest koncept albumem treściowo zamkniętym wokół tytułowej postaci. Przy czym jak wspomniał w jednym z wywiadów (dla MUSICK Magazine) Klimorh, lider zespołu, nie chodzi o Szatana, którego wizerunek znamy np. z pism La Veya, tylko o naszego Diabła, z wierzeń ludowych. Już sama okładka, papierowe etui i książeczka z fantastyczną szatą graficzną i zdjęciami wprowadza nas w klimat tej płyty. Ciekawe, że do płyty pod tytułem Diabeł ilustracją jest zdjęcie nagiej kobiety na mokradłach. Nie będę tu zagłębiał się w niuanse techniczne, bo nie jestem muzykiem i zostawiam takie opisy fachowcom. Jako fan ciężkiego grania polecam. Płyta jest zajebista.

Zwiastun albumu:

Non Opus Dei - Milk Of Toads (Mleko ropuch):
 





  • SLAYER - REPENTLESS (USA, 2015)
1. Delusions of Saviour
2. Repentless
3. Take Control
4. Vices
5. Cast the First Stone
6. When the Stillness Comes
7. Chasing Death
8. Implode
9. Piano Wire
10.  Atrocity Vendor
11. You Against You
12. Pride in Prejudice
 
Slayer to nie muzyka, to religia. Ten zespół nie nagrał nigdy płyty, o której można powiedzieć, że jest słaba. Większość to petardy. Są oczywiście płyty nierówne, jak choćby poprzedniczka (World Painted Blood) czy ze starszych: Diabolus in Musica. Jednak na każdej płycie pojawiają się utwory, które stają się klasykami i wchodzą na stałe do repertuaru koncertowego. Na poprzednim albumie bezwzględnie były to Psychopathy in Red czy tytułowy World Painted Blood. Przy najnowszym albumie sprawa ma się podobnie. Jest tytułowy Repentless, absolutny killer. Muszę przyznać, że po pierwszym przesłuchaniu całej płyty poczułem lekkie rozczarowanie. Wiadomo, że drugiego Reign In Blood czy Seasons... nie nagrają (choć kto wie?). Kiedy usłyszałem tytułowy utwór w necie pomyślałem, to będzie znowu wielka płyta. Przy pierwszym kontakcie entuzjazm trochę zgasł. Jednak po kilkukrotnym przesłuchaniu (zwłaszcza w aucie) wchodzi teraz jak nóż w masło. Nie jest to płyta wybitna, na pewno, lecz dam głowę, że słuchacze i fani uważają ją za dużo lepszą od poprzedniej. Nagrywana po poważnych perturbacjach (zniknęły ze składu dwie legendarne i kluczowe postaci: zmarł Hanneman, odszedł Lombardo) stała się kolejnymi narodzinami wielkiego zespołu. Większość z 12 utworów to mięsiste, agresywne trashowe granie, w stylu Slayer. Ze wspaniałą grą na perkusji Paula Bostapha (znów zastąpił Lombardo). Nowy-stary bębniarz sprawdził się ponownie. Lombardo gra może z większym feelingiem, Bostaph jest jak dobrze naoliwiona maszyna. Choć jeden i drugi to tak wysoki poziom, że różnice leżą w jakichś niuansach. Drugim gitarzystą został na stałe Gary Holt, grający dotychczas na koncertach w zamian za chorego Hannemana. Wszystko zażarło jak trzeba. To solidna płyta amerykańskiej legendy. Zapewne jest kilka krążków w dyskografii, których nigdy już nie przeskoczą, ale naprawdę nie ma się czego wstydzić. Kerry King udźwignął presję i sam skomponował 11 numerów. Jeden - Piano Wire - zostawił w spadku Hanneman. Wiadomo, że zmarły muzyk był autorem wielu klasyków tej kapeli. Raining Blood, Angel of Death, War Ensemble, Dead Skin Mask, Seasons in the Abyss, South Of Heaven: to wszystko samodzielne kompozycje Jeffa Hannemana. King jednak dał radę. Przekonajcie się sami, choć zapewne wyznawcy Slayer dawno mają płytę zaliczoną kilkadziesiąt razy. Absolutnie trzeba znać. Polecam wersję wydawniczą z dodatkową płytą, na której wrzucono zapis video z koncertu.

Nie obeszło się i bez kontrowersji, teledysk promujący płytę:





  • RIMBAUD - RIMBAUD (Polska, 2015)



1. Armata
2. Potop
3. Matinee d'ivresse
4. Fetes de la faim
5. Enfance
6. Phrases
7. Jesteście fałszywymi murzynami
8. Ja to ktoś inny

Teraz coś zupełnie innego i pewnie nie każdemu się spodoba. Ta płyta ma niesamowity klimat. Mroczny, ciężki, niemal czasem żałobny, innym razem transowy, psychodeliczny. Za projekt, raczej jak się wydaje jednorazowy, odpowiada trzech muzyków. Inspiracją, o czym mówi nazwa przedsięwzięcia, były dokonania literackie Arthura Rimbaud, XIX wiecznego poety. Mikołaj Trzaska - saksofonista i klarnecista (kiedyś Miłość), Michał Jacaszek - autor eksperymentalnej muzyki elektroakustycznej i Tomasz Budzyński - polski wokalista (Armia plus solowe dokonania), malarz i poeta. Jak się spotkali? W materiale Tygodnika Powszechnego jest przytoczona taka wypowiedź Trzaski: - Dzwonił Andrzej Stasiuk – mówi muzyk - wita się i mówi: „Ten Budzyński to fajny chłop, zakolegujcie się!”. A ja się Andrzeja słucham, bo on ma taką zasadę, że się z chujami nie zadaje. No więc się zakolegowaliśmy.  Płyty nie da się jakoś jednoznacznie zaliczyć do jakiegoś gatunku. Jest to miejscami trudna muzyka. Nie każdemu się spodoba, ale myślę, że warto spróbować. Można być zaskoczonym, jak za pomocą takiego instrumentarium kreowana jest posępna  atmosfera. Myślę, że jak ktoś podejdzie w sposób otwarty do tej muzyki poczuje jej mistyczne tchnienie. Jest na pewno ciekawie i z jednej strony różnorodnie, a z drugiej zaskakująco spójnie. Polecam: dla odważnych.
 Rimbaud:

 Potop:



  •  HATE ETERNAL - INFERNUS (USA, 2015)


1. Locust Swarm
2. The Stygian Deep
3. Pathogenic Apathy
4. La Tempestad
5. Infernus
6. The Chosen One
7. Zealot, Crusader of War
8. Order of the Arcane Scripture
9. Chaos Theory
10. O' Majestic Being, Hear My Call

Zespół Erika Rutana zna większość fanów najcięższych brzmień. Były gitarzysta Morbid Angel i producent muzyczny. Facet wie doskonale jak powinien brzmieć rasowy death metal. Nie ma tu kombinowania na siłę. Brak odchyłów od normy. Jest to kolejny kopniak prosto w ucho. Jeżeli ktoś lubi takie dźwięki dostanie solidną porcję nowych kawałków spod ręki Rutana. Świetnie wyprodukowana płyta. Z jednej strony gęsta, osaczająca, z drugiej bardzo selektywnie brzmiąca. Nie ma się co rozpisywać. Nowych kontynentów tu się nie da odkryć. Są dwa numery, które mi bardzo przypadły do gustu od pierwszego przesłuchania (poniżej). I choć wolę na przykład dokonania Immolation czy Cannibal Corpse to z przyjemnością wrócę nie raz do tego krążka. W nagraniu płyty uczestniczyli basista i perkusista. Wszystkie gitary nagrał sam Rutan, który również odpowiada za produkcję płyty.  Ta płyta jest po prostu jedną z wzorcowych jeśli chcielibyście komuś pokazać czym jest obecnie death metal. Jest szybko z bardzo krótkimi momentami zwolnień (pulsują jednak na ogół i tak bardzo szybko stopy bębniarza), brutalnie i bardzo technicznie.

Tytułowy utwór Infernus:


Zealot, Crusader of War:


niedziela, 21 lutego 2016

KINO: PITBULL. NOWE PORZĄDKI





Reżyseria: Patryk Vega

Scenariusz: Patryk Vega
Premiera: 22 stycznia 2016 r.

Obsada: Piotr Stramowski, Bogusław Linda, Maja Ostaszewska, Andrzej Grabowski, Krzysztof Czeczot, Agnieszka Dygant, Tomasz Oświeciński

Produkcja: Polska


Czas trwania: 2 godz. 13 min.

Ocena: 5/10


Pomimo, że żaden z obejrzanych filmów Patryka Vegi tj.: Ciacho, Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć, Służby specjalne (do Last minute bałem się już podejść po tych poprzednikach) nie podobał mi się, nowemu Pitbullowi postanowiłem dać szansę. Nieźle zrobiony zwiastun, dość sporo pozytywnych recenzji i wysoka ocena w Internecie (np. na Filmwebie) skusiła. Ostaszewska, Linda i Grabowski również zrobili swoje. Zresztą jeśli chodzi o aktorów to u Vegi w większości produkcji pojawiają się co najmniej solidne nazwiska. Gajos, Olbrychski, Stroiński, Kulesza, Frycz, Kot, Adamczyk, Dorociński.. Nigdy jednak, moim zdaniem, nie przekładało się to na jakość filmów. Fakt jest faktem, że większość z wyżej wymienionych aktorów nigdy nie schodzi poniżej jakiegoś poziomu, jednak dużo zależy także od scenariusza, sposobu opowiadania i wreszcie od tego czy wizja autorska reżysera, jego światopogląd, nam odpowiadają. Tylko co to za artysta, który łopatologicznie wykłada swoje poglądy, bez pozostawienia marginesu do interpretacji? Piję tutaj do filmu Służby Specjalne. Obrazu nakręconego na poważnie. Z silną tezą, iż niemalże wszystko co się wydarzyło w naszym kraju po 1989 było  dziełem WSI. Vega wybrał kilka znanych zdarzeń z dziejów III RP i przedstawił je jako inspirowane przez służby. Funkcjonariusze mieli się dopuścić też kilku spektakularnych morderstw, upozorowanych na samobójstwa. W wywiadach reżyser nie potwierdza, że istnieją jakieś odniesienia do rzeczywistości (wręcz mówił w wywiadzie o political fitcion!), z drugiej strony mówił też o pierwowzorach postaci filmowych, pracujących w służbach i biorących udział w takich zdarzeniach. Ponadto do niektórych ról wybrał odtwórców łudząco podobnych do znanych postaci życia politycznego w  Polsce. Oczywiście nie neguję, że to co ukazano w filmie jest zupełną nieprawdą. Natomiast przy tak permanentnej ingerencji służb w kluczowe wydarzenia, jak to zostało ukazane w filmie, aż dziwne, że Vega ukończył spokojnie pracę nad swoim dziełem. Raczej wyglądało to na sprytny zabieg marketingowy. Dodatkowo w jednej z wypowiedzi Vega sam stwierdził, że nakręcił taką petardę, że ludziom po projekcji ciężko będzie wstać z fotela. Jakby kręcił nie po to żeby opowiedzieć historię, ale żeby przede wszystkim osiągnąć efekt zniszczonych krzeseł w kinie. Kolejny obraz: Ciacho, pomimo dobrej obsady pretenduje do chyba jednego z gorszych filmów jakie nakręcono w tym kraju. Czasem zastanawiam się czy jest to dzieło przypadku, czy świadome posunięcie (tylko po co?). Kicz i nieśmieszne zupełnie sceny w komedii, plus poziom dowcipu na wysokości podłogi. Hans Kloss w wersji Vegi jest raczej parodią i to nieudolną. I też nie wiadomo do końca czy taki był zamiar reżysera. Jednym z autorów scenariusza był Władysław Pasikowski, więc raczej można się było spodziewać solidnej sensacji, a wyszło coś na kształt rumuńskiego westernu z ewidentnie niezamierzoną dużą ilością dość zabawnych scen.
 
Majami - Piotr Stramowski
Przejdźmy jednak do nowego Pitbulla. Nie jest raczej, poza tytułem i kilkoma bohaterami, nawiązaniem do udanego serialu z lat 2005-2008 (był też film kinowy). Obraz jest historią policjanta, pseudo Majami (Stramowski) rozpracowującego gang mokotowski pod przywództwem bandyty o ksywie Babcia (Linda). Fabuła jest rozbudowana o kilka wątków: motyw zemsty w środowisku kiboli, związek Majami z byłą żoną gangstera, konfrontacja z mafią czeczeńską. Plusem filmu są na pewno dialogi, naturalne i żywe. Kolejny pozytywny element to role Ostaszewskiej, Lindy, Dygant i Czeczota. Andrzej Grabowski świetny jak zawsze. Reszta mi już nie pasuje. Najpierw jednak omówmy to co wyszło dobrze, żeby nie powiedzieć świetnie. Jako pierwszą wymieniłem Maję Ostaszewską. Aktorka zbudowała swoją postać (była żona gangstera) bardzo wiarygodnie. Nie widzimy Ostaszewskiej tylko wulgarną i prymitywną kobietę, która z każdym słowem jakie z siebie wydaje wywołuje salwy śmiechu na sali kinowej. Pani Maja zagrała naprawdę świetnie. Zresztą widać, że próbowała też jakoś bronić tej postaci, gdzieś pod tą toporną powierzchownością przebija się chęć zmiany na lepsze (w końcu wiąże się teraz z policjantem) i odrobina wrażliwości. Gdyby to była komedia sensacyjna skrojenie tej roli w ten sposób pasowałoby idealnie. Tu na dłuższą metę robi się zgrzyt pomimo, że za każdym razem kiedy się pojawia na ekranie zachwyca i bawi. Chyba, iż taki był zamysł twórcy, aby po krwawych scenach masakrowania, tortur i obcinania palców, dać widzowi odetchnąć i rozluźnić atmosferę. Kolejną udaną rolą żeńską jest według mnie postać prostytutki stworzona przez Agnieszkę Dygant. Trochę może jednowymiarowa lecz tak odmienna od postaci, z którymi kojarzymy tę aktorkę. Są także rewelacyjne dwie role męskie. Boss z Mokotowa czyli Bogusław Linda i jego cyngiel, psychopata Zupa (Krzysztof Czeczot). Linda wrócił do dobrej formy. Gangster w jego wykonaniu to niezwykle bezwzględna postać, która stara się przejąć władzę na dzielnicy i sięga po wszelkie środki umożliwiające osiągniecie celu. Pomaga mu w tym nad wyraz okrutny i odrażający typ grany przez Czeczota. I w zasadzie jeśli chodzi o plusy to chyba wszystko. Co przeszkadza? Moim zdaniem nadmierne wyeksponowanie postaci napakowanego przygłupa, gangstera o pseudonimie Strach, granego przez Tomasza Oświecińskiego. Rola sama w sobie jest ok. Pan Tomasz wykazał się, bez ironii, sporym talentem aktorskim. Jednak przypominanie widzowi co parę minut jak Strach jest bezdennie głupi, nie pasuje w ogóle do reszty filmu. Są to, może i nawet śmieszne, skecze bez związku z akcją (scena z butami, rozmowy na siłowni) powciskane na siłę. Wystarczyło do zarysowania postaci dać jeden czy dwa przykłady. Zupełnie niewiarygodne jest gdy człowiek, który nie umie kupić butów w sklepie i zadaje pytanie czy Zbyszek i Zbigniew jest tym samym imieniem, ma zlecane poważne zadania. Właśnie postaci Ostaszewskiej i Oświecińskiego są moim zdaniem jak na ten gatunek zbyt przerysowane zwłaszcza, że innymi brutalnymi scenami reżyser sugeruje inny kierunek. Pisałem o dobrze napisanych dialogach. Tylko, że jak dla mnie Vega nie wiedział na co się zdecydować. Kręcić komedię czy mroczny kryminał. Milczenie owiec czy Przekręt. Raziły mnie też sceny, w których torturuje się człowieka, skacze mu się po głowie i dodaje się do tego garść dowcipów wywołując śmiech wśród widowni (śmiałem się również, przyznaję). Wiem, że np. w Psach jest też podobna scena kiedy torturują Azjatę w worku foliowym na głowie (niech się bambus języków uczy), lecz jak dla mnie za dużo jest tych elementów komediowych i wychodzi z tego za bardzo posłodzona herbata. Jeszcze jedna kwestia. Film jest tak skrojony, że zastanawia czy nie była to znowu celowa robota na przyciągnięcie do kina jak najszerszej widowni. I też mi to w sumie nie przeszkadza. Trzeba się tylko zdecydować: kryminał czy farsa. W każdym razie na pewno nie wyszła też z tego dobra  komedia kryminalna. Podsumowując, plusy to: świetne dialogi, dobre aktorstwo i duży potencjał w wielowątkowej historii. Minusy: brak zdecydowania, w którym kierunku podąża film. I tak jest nieźle. Czemu tylko, jak Vega kręci komedię (Ciacho) to jest to absolutnie nie śmieszne, natomiast jak chce zrobić rasowy kryminał to wtyka tak dużo skeczu, że marnuje świetny pomysł? O gustach się podobno nie dyskutuje. Czuć, że do jakiejś grupy ludzi ten film trafił. Vega ma świetne ucho i pióro. Zaznacza się to wyraźnie w utkanych dialogach. Może następnym razem mnie również się w końcu spodoba. Jest progres.

Zwiastuny:
  

sobota, 20 lutego 2016

KINO: SPOTLIGHT


Reżyseria: Tom McCarthy
Scenariusz: Tom McCarthy, Josh Singer


Premiera: 05 lutego 2016 r. (Polska)
Obsada: Mark Ruffalo, Michael Keaton, Rachel McAdams, Liev Schreiber, John Slattery, Brian d'Arcy James, Stanley Tucci
Produkcja: USA


Czas trwania: 2 godz. 8 min.

Ocena: 8/10




Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach z 2002 roku. Grupa dziennikarzy śledczych z Boston Globe prowadzi dochodzenie w sprawie przypadków pedofilii wśród bostońskich duchownych kościoła katolickiego. W filmie nie ma spektakularnych pościgów, efektów specjalnych, nikt nie biega z bronią. Jednak ogląda się go jak dobrą mieszaninę kryminału z dreszczowcem. Film przypomina trochę dobre kino amerykańskie, społecznie zaangażowane z przełomu lat 70-tych i 80-tych (np. Wszyscy ludzie prezydenta). W zasadzie jedynym tematem filmu, nie ma praktycznie żadnych wątków pobocznych, jest dziennikarskie śledztwo. Początkowo wydaje się, że afera dotyczy pojedynczych księży. Z czasem przytłaczający staje się, zarówno dla głównych bohaterów jak i dla widzów, zasięg i rozmiar pedofilii będącej dziełem księży katolickich. Co dodatkowo wstrząsa, to fakt w jaki sposób i na jaką skalę dochodzi do tuszowania afer przez aparat kościelny. Film pod tym względem robi piorunujące wrażenie. Zaangażowanie prokuratury i najwyższych hierarchów kościoła w zamiatanie spraw pod dywan przyprawia o mdłości i budzi skojarzenia z mafijną działalnością. W trakcie śledztwa dziennikarze natrafiają między innymi na człowieka, byłego duchownego, badającego przypadki życia seksualnego księży i dewiacji wśród kleru (szeroko pojętej, nie tylko pedofilii). Według tych badań, żyjący w celibacie księża w pięćdziesięciu procentach prowadzą normalne życie seksualne ze stałym partnerem. Kilka procent z kolei to pedofile, co w zestawieniu z liczbą ogółu duchownych daje dość duży odsetek tej dewiacji na każdą parafię (w dużym mieście będzie to kilkudziesięciu aktywnych pedofilów w sutannach). Jest to przerażająca statystyka. Co bardziej szokuje, to lekceważenie tego faktu przez samą instytucję kościoła, poczynając od biskupów, a kończąc na najwyższych dostojnikach w Watykanie. 

Rachel McAdams, Michael Keaton, Mark Ruffalo


W filmie mamy pokazane szczegółowo śledztwo w sprawie bostońskiego przypadku pedofilii i ukrywania przez biskupa Bernarda Lawa powszechnego procederu wykorzystywania seksualnego dzieci. Podążamy za czterema członkami grupy pod przywództwem doświadczonego dziennikarza (Keaton) i odkrywamy z nimi na bieżąco coraz bardziej zaskakujące elementy. Dzięki tej narracji film, choć z opisu może wydawać się jednowymiarowy, to wcale nie jest nużący. Jest niby wątek nowego szefa redakcji (bardzo dobry w tej roli Schreiber) i związanych z tym obaw o dalszą linię Boston Globe, ale generalnie też jest on potem podpięty do tematu przewodniego. Nie jest to oczywiście film przełomowy od strony formalnej, jednak sam problem pedofilii wśród duchownych, tak wiele lat przemilczany w kościele i bagatelizowany, słusznie został podjęty przez dużą amerykańską produkcję. Watykan, jak wynika z filmu, celowo unika konfrontacji z ofiarami przed sądem, aby nie płacić olbrzymich i powszechnych  odszkodowań ofiarom przemocy seksualnej. Zgromadzenie tylu znanych i dobrych aktorów tylko przyciągnie widzów do sal kinowych i może otworzy niektórym szerzej oczy.  Film jest takim lekkim paradokumentem. Reżyser i twórcy konsultowali z prawdziwymi uczestnikami wydarzeń poszczególne sceny. Całość wypada bardzo wiarygodnie. Przygnębia na pewno skala zjawiska, ale może ta produkcja wraz z innymi filmami i doniesieniami medialnymi będzie kolejnym krokiem na przód w odsłonięciu tej obrzydliwej lecz jak się okazuje powszechnej praktyki. Co szokuje jeszcze? Zmowa milczenia, w której biorą udział duchowni, adwokaci, prokuratorzy ale i rodzice ofiar!
Trzeba mieć nadzieję i walczyć o ostrzejszą reakcję zarówno samego kościoła jak i organów ścigania na całym świecie, jakoś dziwnie opieszałych w doprowadzaniu przed wymiar sprawiedliwości sprawców krzywd wyrządzonych dzieciom. 

Stanley Tucci jako adwokat ofiar

Na koniec filmu wyświetlono listę największych afer z duchownymi pedofilami, które wybuchły na całym świecie. Przez ekran przewija się istna litania pośród, której pojawia się także Poznań. 

Realni, prawdziwi dziennikarze z Bostonu dostali za swoją robotę prestiżowego Pulitzera. Na Oscary, pomimo nominacji raczej się nie zanosi, lecz kto to może wiedzieć? Film jest nominowany do tej nagrody w 6 kategoriach (w tym za film, reżyserię, drugoplanowe role - męską i żeńską).

Polski zwiastun:

środa, 17 lutego 2016

KINO: ZJAWA / THE REVENANT



Reżyseria: Alejandro González Iñárritu 
Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Mark L. Smith

Premiera: 29 stycznia 2016 r. (Polska)
Obsada: Leonardo DiCaprio, Tom Hardy, Domhnall Gleeson, Will Poulter, Forrest Goodluck
Produkcja: USA


Czas trwania: 2 godz. 36 min. 

Ocena: 7+/10




1. Wstęp



Alejandro González Iñárritu nie musiał nic udowadniać. Meksykański reżyser takich obrazów jak: Amores perros (2000),  21 gramów (2003), Babel (2006), Biutiful (2010) czy wreszcie Birdman (2014) zdążył zbudować sobie solidną markę twórcy ambitnego kina (lecz nie przeintelektualizowanego). Zrozumiałe, że nie każdemu musi się wszystko podobać. Iñárritu zapewne nie kręci swoich filmów pod publikę i dla zadowolenia szerokiej gawiedzi. Sukces na zeszłorocznej gali Oscarów - Birdman zdobył statuetkę za najlepszy film, reżyserię, scenariusz i zdjęcia (niczym wielki szlem filmowy, ha!) - na pewno spowodował, że nazwisko Meksykanina będzie przyciągało dodatkowych widzów do sal kinowych. Wiem, że dla niektórych kinomanów Oscar nie jest żadnym wyznacznikiem jakości dzieła (w sumie dla mnie też raczej nie), jednakże jest to obiektywnie najważniejsza nagroda filmowa na świecie, powodująca największe dyskusje w mediach o zasięgu globalnym. I na pewno większość twórców marzy o jej dostaniu (cieszyliśmy się wszak sami za statuetkę dla Idy w zeszłym roku). Można zatem stwierdzić, że Iñárritu dla producentów z Hollywood obecnie stanowi dodatkową wartość w postaci oscarowego nazwiska na plakacie, które będzie wraz z dobrze dobraną obsadą sporym magnesem dla publiczności (producentom chodzi jedynie o zysk, nie miejmy złudzeń). W Zjawie w główną rolę wcielił się Leonardo DiCaprio. Z takim tandemem film zapewne odniesie spory komercyjny triumf. Zresztą nowy obraz Meksykanina być może powtórzy także wyczyn Birdmana z zeszłego roku. Zjawa jest nominowana aż w 12 kategoriach do Oscara (Iñárritu "zgarnął" też już 3 Złote Globy: za najlepszy dramat, reżyserię i głównego aktora).  Już sama nominacja powoduje większe zainteresowanie filmem, a co dopiero spowoduje wręczona nagroda. Czy ostatni film Iñárritu zasługuje jednak na to by być jednym z najlepiej ocenianych filmów w historii?




2. Fabuła

Twórcy informują nas, że film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach. Podstawą wyjściową do stworzenia scenariusza stała się powieść Michaela Punke'a. Podobno na pomysł jej napisania autor wpadł na pokładzie samolotu, kiedy przeczytał w książce historycznej parę wersów na temat Hugh Glassa, trapera i podróżnika żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku w Ameryce Północnej. Niewątpliwie postać jest autentyczna i zapewne część ze zdarzeń przedstawianych w filmie miało miejsce w rzeczywistości z udziałem Glassa. Ciężko to jednak zweryfikować. Nagromadzenie nieprawdopodobnych scen nakazuje co najmniej powątpiewać w możliwość udziału jednego człowieka w tylu sytuacjach, tak przykrych w konsekwencji dla głównego bohatera. Można momentami odnieść wrażenie, że scenarzyści  przenieśli w XIX wiek biblijnego Hioba, żeby sprawdzić jakie nieszczęścia spadną na niego w realiach Dzikiego Zachodu (akcja umieszczona jest w 1823 roku). Film zaczyna się od napaści Indian na rozbity w górach obóz białych zajmujących się handlem futrami i skórami upolowanych zwierząt. Wśród myśliwych jest Hugh Glass z synem (metysem).  Obóz zostaje rozbity w pył przez rdzennych mieszkańców Ameryki. Kilku ocalałych, w tym główny bohater ze swoim synem uciekają, najpierw płynąc rzeką, następnie przemierzając dzikie leśne i górskie tereny zamieszkałe przez Indian. Nie chce się zagłębiać w kolejne etapy fabuły by nie psuć nikomu zabawy. Napiszę tylko, że główny bohater zostaje zaatakowany przez olbrzymiego grizzly.  Udaje mu się przeżyć walkę z niedźwiedziem, lecz jest ciężko ranny (w Internecie znalazłem informacje, że prawdziwy Glass miał zerwaną całą skórę z pleców, złamaną nogę, poważne urazy głowy oraz odsłonięte żebra). Po tych wydarzeniach, półprzytomny, jest transportowany przez kompanów.







W jakich okolicznościach zostaje sam? Jakie tragedie i przygody spotykają go następnie? O tym wszystkim musicie przekonać się sami. Fakt jest taki, że te opisane przeze mnie wyżej wydarzenia (Indianie i niedźwiedź) dopiero zawiązują akcję filmu. Mówiąc Maklakiewiczem twórcy "trzymają za mordę" widza już do końca. Poznajemy także przeszłość bohatera w kilku retrospekcjach. Być może film w pewnym momencie zaczyna lekko nużyć. Nagromadzone jedne po drugich wydarzenia przestają, pomimo czasem swojej drastyczności, szokować. Zaczynamy się w trakcie zastanawiać: co teraz spotka Glassa?  Oglądamy jednak dalej, ciekawi jak zakończy się walka z przeciwnościami losu. Skąd tytuł? Zjawa czyli ktoś, kto wraca z zaświatów. Więcej nie chcę rozwijać żeby nie zdradzać za dużo szczegółów.





3. Zdjęcia



Śledzimy, przez ponad dwie godziny, walkę o przetrwanie człowieka i czekamy na finał podziwiając wspaniałe zdjęcia jednego z największych artystów w tej dziedzinie jakim niewątpliwie jest Meksykanin, Emmanuel Lubezki. Ten jeden z najlepszych operatorów w historii kina, laureat dwóch Oscarów (Grawitacja i Birdman) i sześciu nominacji do tej nagrody (razem ze Zjawą). Autor zdjęć do wielu znanych filmów w tym: Jeździec bez głowy (baśniowy horror z Johny Deppem), Ali (biografia legendarnego boksera, reż. Michael Mann) czy biograficzna opowieść o słynnej malarce - Frida. Współpracował przy pięciu produkcjach z wybitnym reżyserem Terrencem Malickiem, pomagając mu w ukazaniu autorskich i oryginalnych wizji. Czego dokonał w Zjawie Alejandro Gonzáleza Iñárritu? Długie ujęcia, wielkie panoramiczne kadry chwytające szeroko krajobrazy. Reżyser rozpoczynając zdjęcia chciał jak najwięcej scen nakręcić w naturalny sposób przy jak najmniejszym udziale komputera. Dzięki temu przyroda wychodzi wprost z ekranu! Majestatyczne góry, rwący nurt rzeki, zimowa surowość, dzikie, gęste lasy z wysokimi, strzelistymi drzewami, gra światłem i cieniem. To poezja i artyzm najwyższej próby. Spektakl, w którym często natura odgrywa główną rolę. Pokazuje jak mały jest człowiek w obliczu tej potęgi. Razem z Hugh Glassem bierzemy udział we wszystkich wydarzeniach, niemal odczuwając smak i zapach. Jak National Geographic w najwyższej rozdzielczości.   Sceny zapadające głęboko w pamięć to na pewno między innymi dwie opisane wyżej: atak Indian na początku filmu i walka z niedźwiedziem. Mało cięć montażowych oddało w pełni napięcie i chaos, spowodowało, że odbieramy te sceny każdym nerwem, uczestnicząc w nich bezpośrednio. Z dużym prawdopodobieństwem może to być kolejny Oscar za zdjęcia dla Lubezkiego.







4. Aktorzy




To w zasadzie festiwal jednego aktora. Leonardo DiCaprio. Do świetnych ostatnio ról w filmach takich jak: Wilk z Wall Street, Django, J. Edgar, Wyspa Tajemnic, Incepcja, Infiltracja, Aviator, Droga do szczęścia, aktor dołożył kolejną, może najlepszą kreację. Jeśli po czterech nominacjach do Oscara, za tę rolę DiCaprio nie odbierze nagrody to znaczy, że chyba nigdy jej nie dostanie. Olbrzymi jest fenomen aktora, który od ról młodocianych amantów doszedł niemal na szczyt i gra u najlepszych twórców kina główne role (i to jakie!). Aktora, którego talent dostrzegła m.in. za młodu Agnieszka Holland (pamiętny Rimbaud w Całkowitym zaćmieniu z 1999 roku). Wreszcie aktora, który mógł zostać na stałe zamknięty w szufladzie z napisem: Titanic. DiCaprio w Zjawie to dojrzały artysta świadomy swoich możliwości i środków wyrazu. Nie szarżuje, bo nie musi.  Samo jego milczenie skryte za bujnym zarostem potrafi być wymowne. Udało mu się odegrać bardzo wiarygodnie postać człowieka zmagającego się nie tylko z naturą i przeciwnościami losu ale przede wszystkim z własnymi słabościami. DiCaprio wręcz nie gra Glassa, on jest Glassem.





Dostał już za tę rolę Złoty Glob. Myślę, że zasłużył na Oscara jak nikt inny. Byłoby to uhonorowanie najlepszego jak dotychczas, trwającego od kilku lat, etapu kariery tego aktora (41 lat). Zaznaczył się na ekranie wyraźnie również Tom Hardy (ostatnio Mad Max), wcielając się w drugą po Glassie najważniejszą postać tego dramatu. Pierwotnie producent, który nabył prawo do ekranizacji powieści planował (2001 rok!) aby reżyserię powierzyć azjatyckiemu twórcy Parkowi Chan-wook, a w główną rolę miał się wcielić Samuel L. Jackson. Następnie pod uwagę brany był również do roli Glassa - Christian Bale (to przymiarka z 2010 roku). Ostatecznie jak zagrał DiCaprio. I dobrze się stało.










4. Podsumowanie




12 miejsc kręcenia w trzech krajach (USA, Kanada i Argentyna). Budżet z 60 milionów dolarów wzrósł ostatecznie do 135 milionów. Dzięki temu powstał z jednej strony film, który od strony wizualnej dosłownie wymiata. Jest trochę jednak zbyt długi. Być może chodziło o to, aby oddać rozciągnięcie w czasie tej długiej i obfitującej w ciężkie chwile historii o sile instynktu przetrwania. Jest to również film zemsty. To ona jest siłą napędową i dramaturgicznie ustawia całą opowieść. Więcej nie mogę zdradzić. Nie jest to na pewno klasyczny western. Jest to opowieść o miejscu człowieka w naturze, o żądzach i pierwotnych instynktach jakie nami czasami kierują. Warto na pewno osobiście przekonać się na własne oczy czy Zjawa zasługuje na bycie najlepszym filmem roku (pretenduje przecież do takiego miana). Moim zdaniem film pomimo swoich wad w niektórych aspektach jest arcydziełem (zdjęcia!). Może gdyby nie był rozwleczony... Tak czy inaczej solidne kino i trzeba zobaczyć. Myślę również, że obraz dużo straci na swojej wartości oglądany na małym ekranie. Wrażenie przytłaczającej potęgi natury może wówczas zostać trochę zatarte. Jako ciekawostkę podam na koniec, że historię Hugh Glassa nakręcił w 1971 roku Richard C. Sarafian. W głównej roli wystąpił znany aktor Richard Harris (postać nazywała się Zachary Bass). Partnerował mu między innymi John Huston. Film zatytułowany był: Człowiek w dziczy.

ZJAWA - POLSKI ZWIASTUN: